Ambiwalentna Anomalia Ambiwalentna Anomalia
1165
BLOG

SZCZĄTKI KATASTROFY

Ambiwalentna Anomalia Ambiwalentna Anomalia Polityka Obserwuj notkę 214

Tak mam szczęście, mieszkam w Warszawie…
 

Byłem dziś przed Pałacem Prezydenckim. Tak, mogę powiedzieć, że mam szczęście, mieszkam w Warszawie i bez specjalnego trudu mogłem tam być. Szedłem ulicą Ossolińskich coraz wolniej i wolniej. Zatrzymałem się u jej wylotu patrząc z daleka na to miejsce, które niedawno rozświetlały tysiące zniczy, tłumy naszych rodaków kiedyś tak licznie stały a morze kwiatów leżało u stóp krzyża. Stałem tak widząc oczami pamięci te obrazy, które tak bardzo trzymały nas za serce i sprawiały, że milczeliśmy kompletnie nie rozumiejąc co się stało. Wielu z nas (chyba prawie wszyscy) z przerażeniem w sercu pytali się: co teraz będzie?, wielu pewnie dodawało Boga do tego pytania. Przez chwile świat jakby dla mnie się zatrzymał i trwał we wspomnieniu. Jak na nieruchomym obrazie, który zastygł ręka reżysera, chodziłem myślami miedzy tymi co dzisiaj byli tam. Tam gdzie serca Polaków na chwile zatrzymywały się 10 kwietnia 2010.

 

Tak mam szczęście, mieszkam w Warszawie…

 

Z szacunkiem do mych wspomnień, powoli niepewnie ruszyłem w stronę krzyża i małego tłumu, który tam stał. Nie byłem pewien, czy to kim teraz jestem nie będzie profanacją tego miejsca. Zmieniłem się. Jestem innym człowiekiem - o te prawie cztery miesiące po katastrofie. Było cicho i mimo niedzielnego wieczoru czas jakoś tak płynął wolniej i dźwięki cichły. W końcu tsało się cicho. Cały czas bałem się siebie. Tak, obawiałem się siebie czy to, co do mnie docierało przez te prawie cztery miesiące, te wszystkie okropności medialne, te spekulacje i pomyje, palikotowe błoto mnie nie zmieniło. Żyję przecież w Warszawie – centrum politycznego zwyrodnienia w  samym środku  szargania tego, co jest dla mnie najświętsze.

 

Tak mam szczęście, mieszkam w Warszawie…

 

Patrzyłem na zdjęcia ustawione w niemym szyku. Szedłem, ja chłop 195 cm wzrostu, 120 kg mięśni, patrząc na tragedię która po raz drugi stawała mi przed oczami i łzy napływały mi same do oczu. Widziałem jak w strzałach z flesza obrazy. Pan Jarosław Kleczy przed trumną brata. Jego twarz wystarczy mi za wszystkie dowody. Klęczy nad szczątkami na miejscy katastrofy. I znowu widzę jego twarz. Już nie musze mieć żadnych dowodów. Lawety z trumnami pary prezydenckiej z szatą która swoją czerwienią przekraczała granice mojej wytrzymałości…wszystkie rodzaje wojsk stojące na baczność jak moje serce, gdy na lotnisku w Balicach witano w ostatniej drodze. Ja widziałem tam mój UKOCHANY KRAJ. Na tych twarzach dumnych i skupionych nad trumną prezydenta. Tak się bałem, ze nie będzie lawet. Usłyszałem ryk silników Casy i zobaczyłem machanie skrzydłami samolotu gdy Pan Prezydenty odlatywał do Krakowa. Boże ! Jak mnie to chwyciło za serce. Dawny, wojenny zwyczaj, ...jakże inny to obraz, który widzę teraz w mediach, wszędzie…

 

 Tak mam szczęście, mieszkam w Warszawie…

 

Wyszedłem z kręgu mych wspomnień, poza miejsce ograniczone łańcuchami. Spojrzałem na krzyż. Stał tam taki niepozorny, taki drobny. Stał obciążony na dole betonem, aby nic go nie mogło ruszyć. Tak jak Pan Lech Kaczyński, który obciążany wieczną kpiną, naigrywaniem się, kłamstwami i rechotem stał w pionie. Im więcej kamieniu rzucano mu do nóg, tym bardziej solidnie stał, niepozorny, drobny. Popatrzyłem wokół zbudzony jakby ze snu błyskiem flesza. To dwie dziewczyny w czerwonych butach robiły sobie zdjęcie „na tle”. Na tle katastrofy i krzyża. Chichotały przybierając coraz bardziej frywolne pozy. Rozglądałem się jakby wybudzony ze snu. Jakaś wycieczka skośnookich wyciągała aparaty i w ekscytacji trzaskała pamiątkowe fotki.  Para ludzi trzymając się za ręce rzuciła pogardliwy wzrok na ten mały tłum przed krzyżem, usłyszałem tylko jeden wyraz: żenada. Ktoś idąc wziął na ręce pieska, który zapewne kosztował majątek bojąc się, że ktoś może nadepnąć na to kochane stworzonko i przeszedł przyspieszając kroku. Wracałem do rzeczywistości. Głosy ulicy powoli docierały do mnie. Wracał mi słuch i wzrok. Już zaczynałem żyć wielkomiejskim niedzielnym wieczorem. Doleciał mnie intrygujący zapach kobiety, odgłos rozmowy w obcym języku i śmiech dziecka i gwar rozmowy młodych ludzi o wakacyjnej przygodzie na Mazurach. Odwróciłem wzrok od miasta i jeszcze raz spojrzałem na to miejsce…tam było nadal cicho, czas biegł wolniej, poznałem to po skupieniu jakie malowało się na twarzach każdego kto był blisko tego miejsca…

 

Czy z tej katastrofy pozostały w sercach Polaków tylko szczątki???

Widziałem to wszystko.

Tak, mogę powiedzieć, że mam szczęście, mieszkam w Warszawie i bez specjalnego trudu mogłem tam być...

 

 

Prosta i tania reklama w Internecie sprzedawana za pomocą AdTaily(PLALLADTAILY0002) WAU_tab('9bn09paqq57v', 'bottom-center')

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka